Siła wizji – wywiad ze Zbigniewem Szczęsnym
Wizjoner, tytan pracy, perfekcjonista w prowadzeniu firmy. Tak kształtuje się obraz założyciela firmy Zbych-Pol & Mobet Zbigniewa Szczęsnego. Zapraszamy do przeczytania pierwszego w historii wywiadu, w którym Zbigniew Szczęsny w mocnych i szczerych słowach mówi o swoich trudnych początkach, o poświęceniu, jakie on i jego rodzina włożyli w prowadzenie firmy.
Po transformacji zachodzącej w Polsce i po obaleniu komunizmu, otwarcie własnej działalności gospodarczej wymagało dużej odwagi. Tylko nieliczni decydowali się na taki ruch. Skąd wziął się pomysł by w 1990 roku założyć firmę transportową Zbych-Pol Zbigniew Szczęsny?
– W tamtych czasach denerwowało mnie podejście do zarządzania firmą. Nietrafione decyzje kadry kierowniczej, bezsensowne przerzucanie towaru oraz niedopasowanie załogi skłoniły mnie do poszukiwania własnej drogi. Obserwując te nieprawidłowości, zdawałem sobie sprawę, że taka forma działania nie może przetrwać. Sprawnie zarządzane przedsiębiorstwa stanowią przyszłość naszego kraju, dlatego zdecydowałem się na założenie własnej firmy transportowej. Moje wcześniejsze doświadczenie jako kierowcy tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że jestem w stanie z powodzeniem prowadzić własny biznes.
Jak udało się Panu zrealizować swój cel?
– W 1988 roku wyjechałem do Austrii, gdzie uczestniczyłem w budowie rurociągu prowadzącego do dworca oraz szkoły. Firma, dla której pracowaliśmy, zachęcała nas do pozostania na stałe, jednak moje plany były inne. Moim celem było jedynie zdobycie środków na założenie własnej firmy i powrót do Polski. Zarabiałem tam znacznie więcej niż w Polsce – zarobki jednego dnia w Austrii równały się miesięcznym zarobkom w kraju. Chciałem kupić samochód, jednak okazało się to trudne, ponieważ nie można było go kupić gotowego, w całości. Zdecydowałem się więc na zakup pojedynczych części, co w efekcie pozwoliło mi w 1989 roku złożyć własnoręcznie, od podstaw samochód marki Jelcz.
Złożył Pan sam samochód od podstaw?
– Jak już wspomniałem, kupiłem silnik, ramę oraz kabinę i samodzielnie złożyłem całego Jelcza skrzyniowego z przyczepą. Jeździłem nim nawet do Monachium wożąc różnorodne towary, palety. Oprócz zarobionych w Austrii pieniędzy, na zakup części do Jelcza przeznaczyłem również pieniądze ze sprzedaży Malucha, którego zresztą też sam złożyłem.
Wkładając wszystkie pieniądze w otwarcie firmy miał Pan przekonanie, że to musi się udać.
– To musiało się udać. W 1990 roku, gdy założyłem firmę, jeździłem Jelczem, jednak pojawiła się okazja zakupu dwóch nowych samochodów Liaz z naczepami. Postanowiłem wtedy sprzedać Jelcza i kupić Liazy. Jednym samochodem jeździłem osobiście, a drugim kierował jeden z pracowników. Podejmowałem trasy, na które nikt inny nie chciał się wybrać. W 1992 roku udałem się nawet do Porto w Portugalii, aby przewieźć meble – w tamtych czasach taka podróż była niemal nie do pomyślenia. Wówczas tylko PKS podejmował zagraniczne trasy – nikt inny. Pamiętam ten kurs do Porto bardzo dobrze. Po drodze dostarczałem również części z Hamburga do Hiszpanii. Za ten kurs zarobiłem 170 000 zł, a nowy Liaz kosztował 200 000 zł.
Odnośnie tematów Pańskich wyjazdów, wielu doświadczonych pracowników, którzy pamiętają tamte czasy opowiadało mi, że nie bał Pan się jeździć gdziekolwiek. Nie było wyjazdu, którego nie podjąłby się Zbigniew Szczęsny. Jeździliście na Kazachstan, gdzie inne firmy bały się podejmować takich zleceń.
– Kirgistan, Kazachstan, Uzbekistan – podróżowanie po tych krajach nie sprawiało mi problemu, mogłem pojechać w każde miejsce. Często musiałem pokonywać dystanse rzędu 2500 kilometrów w jedną stronę, co sprawiało, że po takiej podróży ledwo stawałem na nogi, ciągle pozostając w pozycji siedzącej. Nawet po dotarciu do Mogilna miałem trudności z wyjściem z samochodu. Na łóżko w aucie też się nie kładłem. Często wystarczała krótka drzemka za kierownicą na godzinę lub dwie. Jeśli czułem senność podczas jazdy, wyciągałem gumę przy układzie kierowniczym, wpuszczając do samochodu chłodne powietrze, które wiało i orzeźwiało moje nogi. To sprawiało, że senność znikała.
W którym momencie nastąpił dynamiczny rozwój firmy transportowej? Jak wspomniał Pan wcześniej, początkowo zaczynał Pan sam z kierowcą. Kiedy rozwinął Pan flotę samochodową?
– Swoją flotę rozbudowywałem systematycznie. Na początku dokupiłem kolejne pojazdy marki Volvo, a od 1995 roku skupiłem się na zakupie nowych ciężarówek Iveco i Scania. W pewnym momencie posiadałem aż 17 pojazdów marki Scania. Rozwój działalności transportowej trwał do 2002 roku. Problemem stało się uzyskanie koncesji na przewozy międzynarodowe. Był to koszt sięgający nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych. W rezultacie działalność transportowa stawała się coraz mniej opłacalna.
Przyszedł 2002 roku i pamiętne przejęcie przedsiębiorstwa Mobet. Jak wyglądało to przejęcie. Czy to też było przez Pana zaplanowane? Skąd w ogóle wpadł Pan na pomysł by przejąć Mobet?
– Nie widziałem możliwości dalszego rozwoju w transporcie. Jak wspomniałem, coraz większym problemem stało się pozyskiwanie koncesji. Wyjazdy do Niemiec i Francji były limitowane. W pewnym momencie dowiedziałem się o Mobecie. Zdecydowałem się zaryzykować i zakupiłem tę firmę. Początkowo była ona ogłoszona jako możliwa do wynajęcia/dzierżawy. Wziąłem udział w przetargu i go wygrałem, pomimo konkurencji 6 innych firm. Od samego początku protestowałem jednak przeciwko inwestowaniu w zakład, który mógł zostać odebrany w każdej chwili, ponieważ był jedynie wynajmowany. Na szczęście, Skarb Państwa zgodził się na przeprowadzenie przetargu sprzedaży. W dalszym etapie do przetargu zgłosiły się tylko 3 firmy, a my zostaliśmy wybrani. Oprócz korzystnej oferty, Skarb Państwa był zainteresowany wyborem firmy, która nie tylko nie zniszczy zakładu, ale również będzie kontynuować jego rozwój i tworzyć nowe miejsca pracy.
Kupiliście Mobet i co dalej? Zakład – delikatnie mówiąc – nie był w najlepszej kondycji.
– Tutaj panowała agonia. Nic nie funkcjonowało. Firma była kompletnie zrujnowana, niemalże do zera. Wcześniej, po przejęciu zakładu przez spółkę pracowniczą, upadłość została ogłoszona po 8 miesiącach. To wyraźnie ilustruje dramatyczną sytuację, w jakiej znajdował się zakład. Po jego zakupie musieliśmy pracować non-stop przez 24 godziny na dobę, aby cokolwiek ruszyć z miejsca. Pracowaliśmy dzień i noc, żeby uruchomić węzeł. Nie było dnia ani godziny, podczas której byśmy czegoś nie naprawiali. Dodatkowo, wszystko wydawało się dosłownie osadzone w betonie, a jego tony zalegały na terenie zakładu. Codziennie podejmowaliśmy wysiłki, aby poprawić warunki pracy, stan szatni oraz biurowca, który był w opłakanym stanie. Przy budynku administracyjnym warstwa szlaki i betonu przykrywała chodniki, uniemożliwiając dostęp do ciągów komunikacyjnych, a nawet kanalizacji. Dopiero po godzinach pracy ciężkim sprzętem, odkrywaliśmy istniejące pod nimi drogi i kratki. Drogi całego zakładu przykryte były gruzem, deskami, zużytymi rękawicami i betonem. Współpracownicy z poprzedniej kadencji twierdzą, że nie do uwierzenia jest to, jak bardzo zakład zmienił się na lepsze.
Dla Pana na pierwszym miejscu były komfortowe warunki pracy dla załogi.
– Kiedy patrzę teraz na te wszystkie pomieszczenia, nie uwierzyłby Pan, ile się tutaj zmieniło. Wywieźliśmy stąd tony gruzu, które wcześniej trzeba było skuć. Na węźle betoniarskim ściany były pokryte półmetrową warstwą betonu. Wylewany wcześniej beton chlapał na ściany, a nikt przez lata tego nie sprzątał. Ta zastygła masa mogłaby się urwać i kogoś zabić, było to bardzo niebezpieczne. A jak wyglądała linia na produkcji? 3 dni trwało odkuwanie jej z betonu. Wcześniej nie można było jej uruchomić. Rozpoczęliśmy prace w piątek – ja i moje dzieciaki. Pracowaliśmy, by od poniedziałku uruchomić produkcję. Przepracowaliśmy wszyscy dzień i noc, aby w ogóle móc zacząć pracę.
Jak już doprowadziliście zakład do porządku – który moment wspomina Pan jako przełomowy?
– Po przejęciu zakładu, dowiedzieliśmy się o planach budowy rurociągu Adamowo-Płock, który wymagał obciążników. Mimo wyjątkowo trudnej sytuacji zakładu, kontynuowaliśmy produkcję i z powodzeniem wygraliśmy przetarg na ich dostawę. Zdecydowaliśmy się produkować wszystkie elementy sami, nie korzystając ze zleceń zewnętrznych, co pozostaje praktyką do dziś. Po wyprodukowaniu obciążników, poszerzyliśmy naszą ofertę o zbiorniki na gnojowicę, zbiorniki na wodę oraz szamba, co pozwoliło nam przezwyciężyć trudności. Początki były wyjątkowo trudne, szczególnie ze względu na niekorzystne warunki atmosferyczne panujące od listopada 2002 roku aż do końca kwietnia 2003 roku. Mrozy, które wtedy panowały powodowały poważne obawy dotyczące wysokich kosztów ogrzewania, a co za tym idzie naszego przetrwania. Ale udało nam się przetrwać, a w 2006 roku zainaugurowaliśmy budowę nowej hali nr 4.
To robi wrażenie. Od momentu doprowadzenia zakładu do stanu użyteczności, aż do momentu pierwszej dużej inwestycji niewiele minęło.
– Wszystko tu wymagało gruntownej modernizacji – brakowało kanalizacji, systemu odprowadzania deszczówki, a teren był w całości zabetonowany. To były podstawowe aspekty, które wówczas nie podlegały żadnej kontroli. Kiedy zaczęliśmy podejmować jakieś działania, natychmiastowo obejmowano nas wszelakimi kontrolami. Na początku, nasze wysiłki były traktowane jak rzeczy niemożliwe do zrealizowania. Mogę nawet pójść dalej. Przypuszczam, że gdyby zakład został przejęty przez kogoś innego, obecnie by nie istniał. Być może zostałby sprzedany na działki.
Oprócz tego, że kupił Pan cały zakład, przyjął Pan do pracy grupę pracowników.
– Gdy nabywaliśmy zakład, zachęcano mnie do przejęcia go wraz z pracownikami. Jednak nie zgodziłem się na to. Oczywiście, planowałem zatrudnić ich, ale nie dla samego faktu zatrudnienia. Zawsze stawiałem na to, aby mieć w swoim zespole ludzi, którzy są zaangażowani w swoją pracę. Ostatecznie zatrudniliśmy 16 osób.
Jak nauczył się Pan tej prefabrykacji? Ktoś Panu podpowiadał?
– Dla mnie było to zupełnie nowe doświadczenie. Wcześniej miałem styczność z betonem jedynie podczas budowy mojego domu przy ul. Piastowskiej w latach 80. Od momentu podjęcia tutaj pracy stopniowo zdobywałem wiedzę, coraz bardziej pogłębiając ją z dnia na dzień. Dużo pytałem, ale tak naprawdę to nikt mi nie doradzał. Cały proces rozwijał się od zera, aż do pełnej implementacji Systemu Zarządzania Jakością. Pamiętam, jak przyjeżdżali goście zza granicy i na początku doświadczaliśmy wielu zawstydzających sytuacji związanych z poprzednimi działaniami zakładu. Jednak później w trakcie ich wizyt ci sami goście stwierdzali: „przyszedł Szczęsny, kierowca, a nauczył was robić beton”. Na początku w Mobecie produkowane były tylko płyty kanałowe, drogowe i korytka, a pracowano tylko na jednym stole filigranowym.
Jakby Pan miał te wszystkie lata przeanalizować. Co było Pańskim zdaniem takim największym, osobistym sukcesem?
– Nigdy o tym tak nie myślałem. Nadal jest wiele zadań do wykonania. Wiele rzeczy trzeba było budować od podstaw. Chciałbym zwrócić uwagę na brak wyraźnej wizji u ludzi. Niezbędne jest posiadanie jasnej wizji celu oraz wyobrażenia, jak ma ona wyglądać. Osobiście dostrzegam te aspekty. Wiem, gdzie można wprowadzić wiele udoskonaleń.
Rozwijał Pan zakład aż do momentu, kiedy nadeszła choroba. Był 2017 rok. Wcześniej Pańskie dzieci były wdrażane w ten biznes, pracowały z Panem. Czy w jakiś sposób przygotowywał Pan je do tego przejęcia firmy? Czy było to takie zupełnie niespodziewane?
– Oni pracowali tutaj od najmłodszych lat. Boguś, gdy miał dziewięć lat, już pomagał przy samochodach, wchodził pod auto i przekładał smarownicę. Cała trójka moich dzieci od samego początku była zaangażowana w biznes razem ze mną.
Chciałby Pan wrócić do Zarządzania firmą?
– Szczerze mówiąc, mam już tego dosyć. Mimo to, nadal staram się przekazywać wskazówki młodszym. Jak przejeżdżam przez zakład i dostrzegam, że jest coś co wymaga poprawy lub coś można ulepszyć, udoskonalić od razu zwracam im uwagę.
Wywiad jest związany z cyklem wywiadów z pracownikami, pokazującym nasz zakład, jego historię, sylwetki osób, które go tworzą. Jakie cechy według Pana powinien mieć pracownik, który przychodzi tutaj do pracy?
– Powinien mieć przede wszystkim chęci do pracy, do związania się z firmą i angażować się w rozwój firmy. Brak autentycznego zainteresowania pracą zazwyczaj przekłada się na niedostateczną wydajność. Osobiście zawsze stawiałem na pełne oddanie wykonywanym obowiązkom. Na każdym zajmowanym przeze mnie na stanowisku w przeszłości. Dzięki dużemu zaangażowaniu, mój dochód często przewyższał zarobki dyrektorów. Bez względu na porę dnia czy nocy, zawsze starałem się sprostać wymaganiom pracy. Wielokrotnie wyruszałem w trasę, na którą nikt inny nie był chętny, jeździłem wszędzie. Od godziny 22:00 woziłem wagony, a o 23:00 jak mnie załadowali, to o 3:00 jechałem już do Warszawy. Rano byłem w Warszawie, a o 11:00 ponownie w Mogilnie. Samodzielnie naprawiałem samochód, często nawet nie informując nikogo o tym, że pojawił się problem. Naprawy robiłem nocą, by rano być gotowym do dalszej pracy.
Firma wymagała dużego poświęcenia ze strony całej Waszej rodziny.
– Ogromnego. Nigdy nie mieliśmy okazji wybrać się na urlop, ani w żadną podróż. Brakowało nam czasu na takie wyjazdy. Choć finanse na to pozwalały, to pozostawienie zakładu nawet na krótki okres, na 3 lub 4 dni, oznaczałoby jego jego całkowity zastój.
Teraz pozwalacie sobie na więcej, gdzieś wyjeżdżacie? Nadrabiacie ten stracony czas?
– Teraz już się nie chce, brakuje sił i zdrowie nie dopisuje. Kupiłem kampera – co odkąd tylko pamiętam było moim marzeniem – jednakże zdarza się nam wyjechać nim najwyżej dwa razy w ciągu roku. Obecnie większość mojego czasu pochłania dbanie o naszą działkę.
Pańska żona też musiała wiele poświęcić.
– Oczywiście, że tak. Mieliśmy dom, działkę oraz zwierzęta, o które musiała sama się zatroszczyć. Dodatkowo musiała zajmować się opieką nad dziećmi. Często byłem poza domem, co powodowało, że wszystkie obowiązki spoczywały na niej.
Czy nie ma Pan wrażenia, że to życie gdzieś Panu uleciało, wokół pracy?
– Faktycznie, życie trochę mi umknęło przez tę pracę. Wysiłek i ciężka praca sprawiły, że trochę czasu zmarnowaliśmy. Nawet jeśli mamy możliwość podróży, brak dobrego zdrowia sprawia, że nie ma na te podróże ochoty. Obecnie życie wydaje się kruche i stresujące, a ludzie niestety często kierują się zawiścią i zazdrością. Kiedyś sytuacja wyglądała zupełnie inaczej – było więcej czasu na zabawę i spotkania towarzyskie, teraz natomiast panuje „wyścig szczurów”. Prawdą jest, że ludzie życzą mi wszystkiego co najgorsze, ponieważ osiągnąłem pewien sukces. Warto jednak zauważyć, że każdy z nas miał równą szansę na start. Gdy wyjechałem do Austrii do pracy, było nas 30, ale po dwóch tygodniach pozostało tylko 9 osób. Każdy zarobił tyle samo i co dalej? Zabrakło wizji.
Na koniec zapytam – czy nie jest tak, że to tytaniczne podejście do pracy wynosi się z domu?
– Z pewnością. W naszym domu rodzinnym było nas ośmioro. 70 lat temu nie było tak, że wszędzie ten towar był dostępny i wystarczający. Jeśli nie pracowałeś, nie miałeś niczego.